Ognista Inicjatywa: Ulice hańby

Był szary dzień przedzimowy w Warszawie. Śnieg nie spadł jeszcze, lecz i tak ludzie niechętnie opuszczali swe mieszkania. Temperatura cały czas oscylowała wokół zera. Z drzew opadły ostatnie liście, a w kałużach tworzył się lód. Arsen lubił jednak taką pogodę. Sprzyjała ona zadumie, w którą on często się pogrążał. Szedł po ulicy w brązowej kurtce, czapce i szaliku. Poglądy polityczne zdradzały naszywki na zielonej, naramiennej torbie: orzeł polski, falanga, krzyż celtycki z podpisem „White Power”, zakaz pedałowania, czarne słońce, symbol reksistów oraz napis „Style of white, catholic Europe”. Na piersi wisiał niewielki ryngraf z Matką Boską.

Wtem rozdzwoniła się komórka Arsena. To była Julka.

– Halo?

– Cześć. Jest taka sprawa. Strasznie się zimno na dworze, więc przenieśliśmy się do „Klucza”.

– Aha. Nic nie szkodzi. Jestem akurat przed wejściem do niego. Już wchodzę.

Bar „Klucz” mieścił się niedaleko Placu Unii Lubelskiej. Ów lokal stanowił miejsce często odwiedzane przez narodowców, kibiców i tym podobnych. Parę lat temu miasto wypowiedziało umowę wynajmującemu, lecz mimo to „Klucz” nadal funkcjonował. Policja parę razy usiłowała zlikwidować nielegalny klub, ale zawsze ktoś ich odpierał. Gdy władza wymieniła zamki, wyważono drzwi.

Julka siedziała przy dużym stoliku w kącie kawiarni. Na widok kolegi wyciągnęła rękę w geście salutu rzymskiego.

– Czołem Wielkiej Polsce! – odpowiedział jej, również salutując. Przysiadł się i zapytał:

– Widzę, że jeszcze nie przyszli. Długo czekasz?

– Nie, dopiero co przyszłam.

– A wiedzą, że tu się spotykamy?

– Tak, też do nich zadzwoniłam. Arek się trochę spóźni, bo jest jakiś korek.

– Widziałem twój wpis na blogu. Bardzo ciekawy. Też go polubiłem.

– Naprawdę? A myślałam, że właściwie nikt tego nie popiera. Lewacy w necie zaczęły mi przez to wymyślać, że jestem brzydka, że nikt mnie nie kocha i przez to oszalałam. Nawet niektórzy narodowcy nie ocenili tego pozytywnie.

– Nie przejmuj się nimi. To idioci, dla których się liczy tylko wiadomo co. Niech sobie mówią, co chcą. Sam ich strasznie nie lubię. Po takich tylko skakać w glanach.

– Ha! Ha! Przypomniał mi się ten dowcip. Czym się różni Żyd od trampoliny?

– Tak! Tak! Dobre… Znane to jest.

W ten sposób jeszcze pewien czas rozmawiali. Jednak nikt z zaproszonych nie nadchodził. Arsen zaczął się niecierpliwić.

– Ja nie mogę. Nie po to taszczę te wszystkie książki, żeby oni nie przychodzili.

– No naprawdę. Tak się spóźniać… To korek, to kurs… to tamto, to siamto…

W tym momencie weszli: Mirek, Fristajlo, Arek i Jagiełło. Po powitaniu zamówili piwo oraz trochę frytek.

– No, to tam słychać? – zaczął Jagiełło.

– Będziemy się przygotowywać do marszu w piątek. – odparł Arsen. – Z okazji hołdu pruskiego, na przekór sekcie smoleńskiej. Już się wkurzyli, że kradniemy im 10 kwietnia.

– No w sumie taki piękny dzień… – dopowiedział Fristajlo.

– A zwróciliście uwagę na tę ulice? Skrzyżowanie Waryńskiego i Boya-Żeleńskiego. Kurna masona i komucha. – niespodziewanie wypalił Arsen.

– I właśnie w związku z tym zamierzać co zrobić? – zapytał Arek.

Arsen otworzył torbę, wyjmując z niej: sporą, plastikową, butelkę fioletowego denaturatu oraz niewielką, szklaną flaszkę.

– Tak się tym zajmiemy. Co o tym myślicie?

Julka nie wyraziła aprobaty.

– Nie no słuchajcie. Przecież nacjonalizm to przede wszystkim codzienna, ciężka praca, a nie jakieś wariactwo!

– Wariactwo? Co nazywasz wariactwem?! Czy to, co robili działacze niepodległościowi, antyhitlerowscy konspiratorzy, Żołnierze Wyklęci czy Eligiusz Niewiadomski było wariactwem, a nie ciężką pracą? Oni ryzykowali życie, zabijali wrogów, a ty boisz się targnąć na głupią tablicę?! – zbulwersował się Mirek.

– Lewaki na Zachodzie nie bały się robić zamachów. – dorzucił Jagiełło. – Podkładają bomby, zabijają, porywają…

– Szczególnie, że jak robimy akcje charytatywne, to dowiaduje się o tym tylko garstka ludzi. Przez propagandę nie możemy wejść do parlamentu. Cokolwiek zrobimy, albo jest złe albo o tym nie słychać. – dopowiedział Fristajlo.

– Widzę, że w większości aprobujecie ten pomysł. No to idę. – rzekł Arsen.

Wszyscy wyszli za nim z baru, nawet Julka, aczkolwiek dość niechętnie. Zaraz obok lokalu stał metalowy słup, z którego spoglądały dwie, niebiesko-czerwone tablice. Świeciły na nich białe napisy” „Ulica Ludwiga Waryńskiego” i „Ulica Tadeusza Boya-Żeleńskiego”. Pierwszy – wróg niepodległości polski, twórca internacjonalistycznego „Proletaryatu”, poprzednik czerwonych katów. Drugi – mason, zwolennik „wolnej miłości”, „świadomego macierzyństwa”, przed wojną piszący w „Nowych Wiadomościach Literackich”, po wojnie sowiecki kolaborant. PRL oddał obu cześć, ofiarując im ulice w centrum Warszawy. Rząd rzekomo wolnej Polski pozostawił nazwy, kontynuując gloryfikację antypatrioty oraz wolnomularza. Wszak było to królestwo Michnika, lenno światowej żydomasonerii.

Arsen przelał trochę cieczy do szklanej buteleczki. Następnie zmoczył nią chusteczki, którymi zatkał koktajl Mołotowa. Oddalił się nieco, po czym podpalił kawałek papieru. Ów zajął się błyskawicznie. „Mały sabotażysta” wykonał zamach i rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Malowane kawałki blachy stanęły w płomieniach. Wyglądało to, jakby ktoś je oblał magmą.

– Panowie, spieprzamy stąd! – krzyknął Mirek.

Wszyscy pierzchnę li z miejsca zbrodni. Zaczęli uciekać wzdłuż ruchliwej ulicy. Cały czas mogła ich zatrzymać policja lub straż miejska. Każdy przechodzień mógł być tajniakiem lub konfidentem. Pędzili więc, ile starczało sił. Niektórych łapała już zadyszka, lecz strach przeważał nad zmęczeniem.

– Pali się! Chuligani! – krzyknął ktoś z tyłu.

Te słowa były przerażające niczym screamer. Panika osiągnęła najwyższy możliwy poziom. Przyspieszyli jeszcze bardziej. Przechodnie spoglądali na nich z zainteresowaniem, niektórzy z pogardą. Na 99,99% podpalacze zostaną zatrzymani. Przez umysły uciekających przewijały się wyobrażenia dotyczące kłopotów z prawem, ogłoszenia ich antybohaterami przez Gazetę Wyborczą i innych nieprzyjemności. W końcu niszczenie tablic informacyjnych to poważne wykroczenie.

Nagle stanęli przed wejściem do metra. Bez namysłu wbiegli do podziemi. Stanąwszy przy bramkach, wyciągnęli bilety, by przejść. Ci zaś, co ich nie mieli, przeskakiwali górą. Na stacji akurat stał pociąg. W ostatniej sekundzie przed odjazdem wpadli do środka, mieszając się ze ściśniętym tam tłumem. Drzwi się zamknęły, a głos lektora powiedział „Następna stacja: Pole Mokotowskie”. Grupa odetchnęła z ulgą. Pojazd zdawał wywozić się ich z piekła. Z zawrotną prędkością uciekali przed „sprawiedliwością”.

Następnego dnia w Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł o następującej treści:

Wczoraj około godziny trzynastej chuligani zniszczyli tablice z nazwami ulic: Boya-Żeleńskiego i Waryńskiego za pomocą koktajlu Mołotowa. Prawdopodobnie sprawcy związani są z ugrupowaniami o charakterze nacjonalistycznym, skrajnie prawicowym, rasistowskim, antysemickim, które nie raz dopuszczali się podobnych aktów. – To straszne! Faszyści czują się już na tyle bezkarni, by w centrum Warszawy, w biały dzień podpalać tablice informacyjne oraz bezcześcić pamięć tych, co walczyli o naszą wolność! – żali się nam jedna z czytelniczek. […]

Dodaj komentarz